A diary from last month. Luty.


Kiedy wracam do lutowych wspomnień, to nie wiem sama jak podsumować ten miesiąc. Piękna podróż z przyjaciółmi dała mi masę energii, odpoczynku, cudownych przeżyć i wrażeń. Chyba tylko dzięki niej dałam radę przeżyć resztę miesiąca. Mam wrażenie, że spędziłam w pracy połowę lutego, wracając do domu tylko na spanie. W weekend próbowałam ogarnąć otoczenie, coś ugotować i przede wszystkim odpocząć. Przenosiny starego bloku operacyjnego na nowy, wymagały ode mnie pracy po 12 godzin dziennie i przyznaję, że dało mi to w kość. Jak wracałam po godzinie 19.00, a bywało, że i po 23.00, to myślałam tylko o tym, żeby rozprostować nogi, wziąć prysznic i iść spać. Pół miesiąca mam takie wyjęte z życia, ale czasami bywa i tak. Za to pierwsza połowa lutego była przepiękna i to na niej w dużym stopniu skupię się w czasie tego podsumowania miesiąca. 
Dużo zdjęć, dużo przepięknych chwil. Cieszę się bardzo, że mogłam doświadczyć tych pięknych, wspólnych chwil.
 
Luty zaczął się pięknie. W pierwszy poniedziałek miesiąca wróciłam z pracy, przebrałam się, umalowałam usta i pojechaliśmy na lotnisko. Ta podróż była taka trochę... nietypowa. Mieliśmy lecieć na Fuerteventurę, ale najpierw polecieliśmy do... Szwajcarii. Mój mąż trochę się ze mnie śmieje, że gdziekolwiek byśmy nie lecieli, to zawsze wybieram takie bilety, że lecimy przez Szwajcarię :-) Trochę prawdy w tym jest ;-) Tym razem wybrałam taką trasę nie tylko z tego względu, żeby pobyć chwilę w tym kraju i lecieć ulubionymi liniami, ale okazało się, że te bilety są... tańsze. Kiedy zdecydowaliśmy, że lecimy z przyjaciółmi na Fuerteventurę, zaczęliśmy szukać biletów. Wcześniej wybieraliśmy lot bezpośredni czarterem lub węgierskimi tanimi liniami. Tym razem, kiedy wybrałam bilety (te niby tanie) i zobaczyłam cenę, to wręcz odebrało mi mowę. Zaczęłam szukać innych połączeń i znalazłam. Przez... Szwajcarię :-).
I tak pewnego poniedziałkowego popołudnia nadaliśmy walizki (już na całą podróż) i wsiedliśmy w samolot do Zurichu. Wcześniej zamówiliśmy sobie posiłek w samolocie, bo wiedzieliśmy, że późno dotrzemy na miejsce. I to było dobre posunięcie. Jedzenie przygotowane przez Sprüngli (tak, tak - tę firmę od czekoladek) jest bardzo smaczne i wysokiej jakości. Zdecydowaliśmy się na poke bowl z łososiem, a na deser na Bircher muesli. Nie wiem jak oni je robią, ale rewelacyjnie (mam wrażenie, że dodają trochę tłuściutkiej śmietany, ale nawet nie chcę o tym myśleć ;-)).
Po przylocie zrobiliśmy jeszcze małe zakupy i udaliśmy się do hotelu. Wybraliśmy hotel Radisson Blu, który znajduje się na samym lotnisku i ma również pokoje z widokiem na pas startowy. Powiem Wam, że zawsze mi się marzyło coś takiego. Leżeć w łóżku i patrzeć na startujące samoloty. I doświadczyłam tego i to było super. Hotel jest bardzo wygodny i świetnie położony, jeżeli szuka się noclegu blisko lotniska albo ma się poranny lot (jak my).
Mieliśmy ze sobą tylko niezbędne kosmetyki, a wszystkie nasze bagaże nocowały gdzieś na lotnisku. Ten brak konieczności ponownego nadawania bagażu był bardzo wygodny.

Aura jak na świątecznym zdjęciu :-)

1 Warszawa pożegnała nas deszczem // 2 moje ulubione linie lotnicze. No dobrze, jeszcze Finnair :-) // 3 to Bircher muesli może nie wygląda pięknie, ale było PYSZNE // 4 niedługo po starcie przyniesiono nam wcześniej zamówione posiłki - to bardzo dobra i wygodna opcja

1 nie mogę patrzeć, bo zaraz bym kupiła te sery do fondue, ale jednak to nie jest danie na upały // 2 w tym momencie, uzmysłowiłam sobie, że czas planować Wielkanoc // 3 jak ja lubię ten serek // 4 Villars - jedne z ulubionych czekolad
 
1, 2 wieża z butelkami wina hallu hotelu Radisson Blu w Zurichu // 3 czas spać, bo jutro przed nami długi dzień // 4 jeszcze sobie popatrzymy na odlatujące nocą wielkie samoloty na trasach międzykontynentalnych

Czas na hotelowe śniadanie

Przy wyborze hotelu zwracam dużą uwagę na serwowane w nich śniadania. Nie chodzi mi o szeroki wybór, ale o jakość produktów. W szwajcarskich hotelach ciężko zjeść słabe śniadanie. Przynajmniej mi się to nigdy nie udało. Jem tam zawsze Bircher muesli i wiecie co - w każdym hotelu smakuje inaczej. Uwielbiam to proste i zdrowe śniadanie. Do tego lokalne sery, które zawsze są rewelacyjne. I chleb i masło zawsze są tam też pyszne. Wysoka jakość produktów robi wielką robotę.  

1 obudziliśmy się przed wschodem słońca i przy kawie patrzyliśmy sobie na startujące samoloty  // 2 czas zjeść coś przed lotem // 3 te sery wyglądają niepozornie, a są rewelacyjne // 4 niby takie zwykłe bułki, ale jednak niezwykłe w smaku

1 patrzymy sobie z hotelowego pokoju na budzący się dzień i coraz większy ruch samolotów na pasie startowym // 2 czas i na nas // 3 skubnę Ci kawałek croissanta, dobrze? // 4 omlety z warzywami i serem, smoothie, sok, Bircher muesli, odrobina serów i kawa - ledwo wstaliśmy od stołu

No to ruszamy do naszego samolotu

1 walizki nadaliśmy w Warszawie na całą trasę - jaka to wygoda // 2 w Zurichu pogoda była piękna, słoneczna i ciepła, ale i tak przed odlotem musieliśmy przejść kąpiel zapobiegającą oblodzeniu // 3 Edelweiss - szwajcarskie linie lotnicze latające na trasach turystycznych // 4 taki dzielny pasażer z nami leci

Ten widok z okien samolotu jest niesamowity

1- 9 z okna samolotu. Dostrzegacie na jednym zdjęciu cień samolotu na chmurze?

Zbliżamy się do celu

1 taka mała rzecz, a jak ułatwia czytanie czy oglądanie filmów // 2-3 czas na posiłek - te dania serwowane w cenie biletu wyglądają niepozornie, ale bardzo dobrze smakują. Chleb był wyśmienity i pochodził z rzemieślniczej piekarni z Zurichu // 4 nie przypomina Wam skóry słonia? // 5-7 coraz bliżej celu // 8, 9 lądowanie na Lanzarote. I nasz samolot na trasie Zurich/Lanzarote Fuerteventura zamienił się na lot Lanzarote/Fuerteventura/Zurich czyli wracamy? Ludzie wysiadają, wsiadają, to samo z walizkami. Ciekawe co z naszymi.

Po godzinnym pobycie na Lanzarote znowu wystartowaliśmy, żeby po 15-20 minutach wylądować na wyspie, która była naszym celem. Wylądowały też nasze walizki. Mimo zmian samolotów, przerw w podróży doleciały "całe i zdrowe" razem z nami. Jeszcze odbiór samochodu z wypożyczalni, chwilę czekania na samolot, którymi przylecieć mają nasi przyjaciele i... możemy ruszać na zakupy :-) Tak, od tego zaczęliśmy naszą podróż. Tym razem nie zatrzymaliśmy się w hotelu, a w wynajętym domu. W planach mieliśmy przygotowywanie większości posiłków, więc trzeba było zrobić większe zakupy, żeby nie jeździć co chwilę do sklepu (potem okazało się, że i tak prawie codziennie po coś jeździliśmy :-))

W drodze na drugą stronę wyspy do "naszego" domu. Ten zachód słońca to jak najpiękniejsze powitanie.

1 taki widok w lutym jest jak spełnienie marzeń // 2 nawet jak robię zakupy przed świętami mój koszyk tak nie wygląda :-) // 3 dobrze, że wypożyczyliśmy duży samochód, a i tak każdy centymetr wolnej przestrzeni był zajęty ;-) // 4 piękny koniec długiego dnia

Fuerteventurę na cel naszych zimowych wyjazdów wybieramy z jednego, ale ważnego powodu: wiatr. Jak jest wiatr, jest pływanie na kicie, które jest pasją mojego męża. Prognoza wiatrowa na nasz pobyt nie była zbyt optymistyczna, więc korzystaliśmy z każdego wietrznego dnia, żeby jechać na spot. Pływanie na otwartym oceanie, to dla mnie wyższa szkoła jazdy, a raczej umiejętności, więc tym bardziej podziwiam mojego męża, kiedy odpływa w dal. Piękne jest to, kiedy widzę jego szczęście i radość, kiedy zmęczony i spełniony dopływa do brzegu. Jak dobrze mieć w życiu pasje i móc je realizować. 

Lubię klimat tego zdjęcia

1 no to startujemy // 2, 3 wing foil - coraz popularniejsza dziedzina sportu - wygląda na lekką i łatwą, ale podobno taka nie jest // 4 czas na spacer

1 nie wiem jakie jest przeznaczenie tego kręgu, ale pasuje tu idealnie // 2 po dobrze spędzonym dniu na plaży, chwila na życie kawiarniane // 3 razem na wodzie // 4 rozbawiło mnie to

Fuerteventura jest wyspą pustynną. Czasami ma się wrażenie, że tak wygląda krajobraz na księżycu. Roślinność nie jest bujna, ale i tak robi wrażenie. Kaktusy, grubosze, eukaliptusy, eonium... i masa innych. Wszystkie je łączy jedno - nie potrzebują dużo wody do życia. W ogrodach i miastach rośnie dużo niesamowicie kolorowych bugenwilli. Mimo, że wyspa nie ma bujnej przyrody, to ta, która jest - jest imponująca i piękna. Nie znam większości nazw roślin, które widziałam, ale popatrzcie na poniższe zdjęcia, jakie są piękne. W ogrodzie przy naszym domu rosło dużo kaktusów. Rzadko mam możliwość obcowania z tymi roślinami na co dzień, więc tym bardziej zachwycałam się ich obecnością. Kilka kolców pod skórą mam do tej pory ;-)

W "naszym" ogrodzie.

1-9 roślinność Fuerteventury

1-9 roślinność Fuerteventury

Przed wyjazdem na wyspę usmażyłam rodzinie pączki. Oczywiście te z ulubionego przepisu z 1885 roku. Tłusty Czwartek miał nas zastać już na wyjeździe, a chciałam, żeby tradycji stało się zadość. Zjedliśmy więc pączki przedterminowo i myślałam, że na ten rok już koniec pączkowania. I przyszedł Tłusty Czwartek tylko nie w pochmurny polski dzień, a gdzieś daleko pod lazurowym niebem. I tak rozmawiając przy śniadaniu o pączkach, stwierdziłam: czemu nie zrobić ich tu? Drożdże miałam, więc... robimy. Jeden mężczyzna poszedł do jedynego sklepiku w miejscowości po rum, a drugi pojechał do miasteczka po resztę brakujących składników. Skórkę pomarańczową też zrobiliśmy na miejscu. I cukier puder, bo takiego w sklepie nie było :-) Do miasteczka był kawałek, więc niecierpliwie czekaliśmy na przyjazd składników, a potem robota ruszyła z kopyta ;-)
Może te pączki nie wyglądały idealnie, ale smakowały już wspaniale. I najważniejsza była ta świadomość, że możemy zrobić wszystko i wszędzie, kiedy tylko chcemy.

Tego dnia kaktus zakwitł pączkiem ;-)

1-9 każdy włączył się w robienie pączków. Brak miksera nie był przeszkodą.

1-4 robimy pamiątkową sesję pączkom.

W czasie tych zimowych wakacji gotowaliśmy. Wcześniej, kiedy zatrzymywaliśmy się w hotelach, korzystaliśmy z hotelowego wyżywienia albo jadaliśmy w restauracjach. Teraz było inaczej i to był (w naszym przypadku) strzał w dziesiątkę. Jedliśmy co chcieliśmy, mieliśmy przyjemność z samego gotowania, ale także z robienia zakupów na miejscu. Początkowe założenie, że robimy po przylocie jedne solidne zakupy, nie sprawdziło się :-) Codziennie okazywało się, że coś musimy dokupić. A to ser, a to mleko, a to warzywa czy ryby... Sami się z siebie podśmiewaliśmy: znowu zakupy?!
Nie narzekam na te nasze ciągłe sklepowe odwiedziny. Zakupy w innym kraju mogą sprawić przyjemność swoją odmiennością. 

Śniadanie podano do stołu.

1-4 te nasze śniadanka ;-)

1-4 na stole o poranku

Jedzenie na tarasie o tej porze roku to sama przyjemność

1-9 nasze gotowanie i pieczenie na zimowych wakacjach

1-9 czego tu nie było :-)

Rano chodziłam na wschód słońca, a wracając kupowałam jeszcze ciepłą bagietkę

Ten wyjazd to był prawdziwy relaks. Dla ciała i dla umysłu. Bez pośpiechu, stresu, bez kłębiących się myśli w głowie, że coś muszę, że powinnam. Budziłam się słysząc szum oceanu i zasypiałam z jego szumem. Rano szłam oglądać wschód słońca i przyglądać się rozgrzewce surferów, potem niespieszna kawa, przygotowywanie śniadania, wygrzewanie się na słońcu, czytanie książki przy basenie, wspólne rozmowy, opowiadanie przeróżnych historii, żarty. 
Dobrze mieć taki czas, takie przeżycia i wspólne chwile.

Kochanie, ale się skomponowałeś kolorystycznie :-)

1-4 relaks

1-4 tak nam tu dobrze, że ciężko się zmobilizować, żeby gdzieś pójść lub pojechać

Dziękuję kochanie.

1-4 czas przywitania się z nowym dniem


1 spotkanie towarzyskie pod stołem ;-) // 2 w lokalnym barze // 3 chłodne bąbelki // 4 jak to wszystko idealnie się komponuje

Jak ja lubię te nasze wyjazdy. Te we dwoje i te z przyjaciółmi. To wspólne przeżywanie, dzielenie się wrażeniami, emocjami i zachwytem, tę bliskość, to uzupełnianie się... Żarty, historyjki, wspomnienia i śmiech. 
To jest dla mnie niesamowicie cenne i czuję wielką wdzięczność do życia, że mogę tego doświadczać.


1-9 razem

1-9 with friends

Ponad trzydzieści lat wspólnej historii i wspomnień

1-4 together

Dziękuję za to zdjęcie


Chwilo trwaj.
1-4 dobrze się trochę opalić w lutym

Te wschody i zachody słońca na Fuertevenurze są niezwykłe. Spektakularne, oszałamiające i piękne. Krótkie w porównaniu do tych nad Bałtykiem, ale warto przeżyć te chwile. Czasami wyskakiwaliśmy z domu na chwilę w czasie przygotowań kolacji, żeby zobaczyć ten spektakl przyrody i wrócić z powrotem do gotowania. Czasami wracaliśmy już po ciemku, bo noc zapadała tam bardzo szybko. 
To było wielka zaleta mieszkania tak blisko oceanu i plaży. Ta możliwość witania i żegnania dnia.
Więcej słów nie potrzeba. Niech zdjęcia chociaż trochę pokażą piękno tych chwil.














W czasie każdego pobytu na wyspie, staramy się też trochę pozwiedzać. Tak było też tym razem. Pojechaliśmy w nieznane nam miejsca, ale też wróciliśmy do wcześniej poznanych. Pierwszy raz odwiedziliśmy południowy cypel wyspy z latarnią morską (Faro Punta de Jandia). Stojąc tam i patrząc na ocean ma się wrażenie bycia na końcu świata. Ten bezkres wody jest niesamowity. Idealne miejsce do oglądania wschodów i zachodów słońca. Półtora kilometra od latarni znajduje się mała rybacka wioska, w której można coś zjeść czy wypić. 
Po przeciwnej stronie wyspy na północy znajduje się Playa del Bajo de la Burra zwana również Popcorn Beach. Zamiast piasku znajdziecie tam białe koralowce przypominające popcorn. Jest ich niestety coraz mniej, bo koralowce często były zabierane przez turystów jako pamiątka. Taki koralowiec rośnie w tempie 1 mm na rok, więc potrzeba wielu lat do jego powstania. Do niewielkiej plaży z widokiem na wyspę Lanzarote można dojechać szutrową drogą w ciągu około 15 minut z Coralejo. Takich miejsc z plażą zasypaną popcornowymi koralowcami jest jeszcze kilka na wyspie.

Pobliskie Coralejo było naszym miejscem pobytu w czasie pierwszej wizyty na wyspie. Wtedy to było niewielkie miasteczko z portem, kilkoma hotelami i apartamentami do wynajęcia. Była również mała część zamieszkania głównie przez Brytyjczyków i tam znajdował się mały sklepik z produktami z tego kraju. Pamiętam jak kupowałam tam herbatę przed powrotem. Teraz po 19 latach tam wróciliśmy i prawie nie poznałam miejscowości. Rozrosła się bardzo. Ilość sklepów, barów, restauracji, hoteli i apartamentów jest niesamowita. Przypomina mi nasze Władysławowo, ale i tak jest ładniejsze niż Morro Jable na południu wyspy (które dla mnie jest chyba najbrzydszym miastem na wyspie). 

W Coralejo postanowiliśmy odnaleźć portową knajpkę La Lonja, w której najchętniej żywiliśmy się blisko 20 lat temu. Wtedy to była knajpka przypominająca lekko spelunę. Podawano tam ryby złowione rano, ziemniaki gotowane w soli morskiej, wino i nie pamiętam czy coś jeszcze. Zamykano ją koło 15.00 i tam jadłam najlepsze na świecie ryby. Knajpka istnieje do tej pory, rozrosła się i przeszła remont. Menu jest bogatsze, ale nadal można tam zjeść ryby złowione rano. 
Na południe od Coralejo ciągną się niesamowite, rozległe plaże i wydmy. 

Bar La Lonja
 
Av. Marítima, s/n, 35660 Corralejo, Fuerteventura
czynny od 8.00 do 23.45

Wróciliśmy również po latach do wioski Ajuy, która słynie z czarnego piasku na plaży, jaskiń i niesamowitych zachodów słońca. Warto odwiedzić tę miejscowość. Nie znajdziecie tam sklepów z pamiątkami. Jedynie kilka knajpek, które serwują proste i pyszne lokalne dania.

W Ajuy

W drodze przez wyspę

W czasie odpływu

Księżycowy krajobraz

1 kolor naszego samochodu trochę nas zaskoczył :-) // 2 dobrze, że ten alert jest tylko testem systemu // 3 30 stopni w lutym! // 4 tak wyglądają lokalne parawany ;-) // 5-8 w lokalnych knajpkach // 9 La Panoteca - tu kupicie najlepsze croissanty na wyspie

1 latarnia morska na końcu wyspy // 2 tylko oglądam, fotografuję i zostawiam // 3 a w południe espresso // 4, 5 takie widoki nie są rzadkie // 6 zanim przywiozą bagietki do lokalnego sklepu, ucinamy sobie pogawędkę // 7-9 faktury, kolory, wzory

1, 6-8 w Coralejo // 2-5, 9 w barze La Lonja w Coralejo

1-8 w Ajuy // 9 wróciliśmy już po zachodzie słońca

Fuerteventura

Fuerteventura

Fuerteventura

Fuerteventura

Fuerteventura

1-4 w Ajuy

1-4 w drodze na popcornową plażę

Gdzieś w drodze

Plaża La Pared

Plaża La Pared

Na wydmach i plażach na wyspie w wielu miejscach rosną kępy roślin, których nie znam niestety  nazwy. Są kłujące, splątane i mają nawet swój pomnik na jednym z rond.
 W czasie ostatniego pobytu w grudniu taką małą kępkę przywiał wiatr i wplątała mi się we włosy. Jak ją wyciągnęłam, stwierdziłam, że będzie idealna do dekoracji świątecznych i zabrałam ze sobą. Oplotłam ją drucikiem ze światełkami i zachwycałam się jej wyglądem. Mam tę kępkę do tej pory. Nie jest łatwa do odkurzania, ale jakoś daję radę ;-) 
Wyjeżdżając teraz, planowałam przywieść kolejną taką kępkę, ale większą. Chodziłam po wydmach w poszukiwaniu takiej oderwanej, bo nie chciałam uszkadzać rosnącej rośliny, tylko wziąć taką, którą i tak natura uśmierciła. Znalazłam po trzech dniach i wydawała mi się idealna. Planowałam zapakować ją do walizki podręcznej, a póki co woziliśmy ją w bagażniku samochodu. Mąż był sceptyczny co do możliwości jej zapakowania, ja miałam więcej optymizmu. Jak przyszedł czas spakować bagaże, okazało się, że ta "mała" gałązka, nie zmieści mi się nawet do dużej walizki. Przy pomocy piły i sekatora, zmniejszałam ją kilkukrotnie, ale ciągle była za duża. W końcu udało mi się ją skompaktować i po zawinięciu w folię spożywczą wylądowała w walizce. Teraz czekam na święta, żeby stała się elementem dekoracji. 
Walizkę z jej małych, ostrych kawałków czyściłam chyba godzinę, ale warto było :-)

A może Wy wiecie jak nazywa się ta roślina?

Niestety nie wiem jak ta roślina się nazywa

1 przy pomocy piły i sekatora zmniejszam roślinę do rozmiarów walizki :-) // 2, 3 te rosną na wydmach, więc je tylko podziwiam // 4 roślina, która doczekała się pomnika

Koralowce wyglądające jak popcorn

1-4 na popcornowej plaży

Piękne, ale tylko oglądam.

1-4 znowu zachwycam się kolorami i fakturami

1 narada // 2 gdzieś w drodze do oceanu // 3 ktoś bardzo szczęśliwy tu pływa // 4 laguna w czasie odpływu na plaży Sotavento

W odległości małego spaceru mieliśmy dwie piękne plaże i to właśnie tam chodziłam na wschody słońca, na zachody, na plażowanie i żeby popatrzeć na ocean. Na jednej z tych plaż znajduje się samotny kamień na którym złamałam sobie palec u nogi i poraniłam stopę. Jak na niego teraz patrzyłam, to nie mogłam uwierzyć, że go wtedy nie zauważyłam. Może dlatego, że był przypływ? Chociaż wszyscy go widzieli, jak i to, że idę prosto na czołówkę z nim :-) 

Cudownie mieć taką plaże po sąsiedzku

1-3 z życia plażowicza // 4 nie zdążyłam uciec przed falą :-) // 5 w środku znajdują się flary sygnalizacyjne. Oczywiście przeczytałam instrukcję jak używać :-) // 6 nie widać, że za skałą szaleje ocean // 7 tu przypomniały mi się lekcje fizyki o falach :-) // 8 te formy skalne są niesamowite // 9 ściąganie flagi i trzy gwizdy oznaczają, że ratownicy kończą pracę

1, 2 wpadliśmy na chwilę na zachód słońca // 3 dobrze mieć takiego fotografa // 4 beztroskie chwile // 5, 6 nasza baza // 7 promienie słońca, które wpadły do kuchni // 8 "pamiątki" aktywności wulkanu // 9 gdzieś tam jest ten jeden kamień, który pokonał moją kość w stopie

1-9 kadry z dnia kite'owego


W czasie porannego spaceru

1 nie lubię słodkiej kawy, ale ten wierzch posypany brązowym cukrem był smakowity i chrupiący // 2 lekcje o wschodzie słońca // 3 jak cudownie w lutym mieć gołe stopy // 4 a kto do nas zagląda? // 5 tak wyglądają stopy na czarnej, wulkanicznej plaży // 6 spokój // 7 moc i siła // 8 uwielbiam ten moment po zachodzie słońca, kiedy wszystkie kontury wyostrzają się // 9 bugenwilla i grubosz - ogrodowa roślinność wyspy 

Niezwykłe formy skalne na "naszej" plaży

Ten tydzień beztroski minął z jednej strony błyskawicznie, a z drugiej był tak intensywny w doznania, że mam wrażenie, że trwał dwa razy dłużej. Przyszedł moment pożegnania, ostatniego zachodu słońca i śniadania. Uściskaliśmy przyjaciół, którzy mieli późniejszy lot i ruszyliśmy w drogę na lotnisko. Ostatnie spojrzenia na księżycowy krajobraz wyspy i trzeba ruszać w dalszą drogę. W letnich ubraniach, z opalonym ciałem i zaskakująco dużą ilością bagażu :-) My znowu szwajcarskimi liniami przez Zurich, więc towarzyszami naszej podróży byli przede wszystkim Szwajcarzy i Niemcy. Tym razem mieliśmy bardzo mało czasu na przesiadkę i zastanawiałam się czy zdążą przepakować nasze walizki z jednego samolotu do drugiego. Nasze bagaże dostały dużo zawieszek: short connection, priority, transwer in Switzerland i... heavy :-) No nie wiem, czemu ta ostatnia ;-)
Sześć godzin lotu minęło błyskawicznie. Nie wiem czy wpływ na to miał różowy szampan ;-), czy ciekawa książka, ale podróż wcale nas nie umęczyła. Wylecieliśmy z opóźnieniem, więc w Zurichu samolot do Warszawy czekał na nas i zaraz za nami zamknięto drzwi i po chwili już startowaliśmy. Nie sądziłam, że zdążyli przepakować walizki, ale okazało się, że... zdążyli. W takich momentach jestem pod wrażeniem logistyki lotniskowej. 

1 ostatni zachód słońca na wyspie // 2 dziękujemy za to zdjęcie // 3 za piękne, wspólne chwile // 4 a ja przenoszę się do zimnej Szwecji // 5 samolotowa wersja kieliszka do szampana. Brakuje nóżki ;-), ale najważniejsze, że w szkle // 6, 9 to samolotowe jedzenie może nie wyglądało idealnie, ale było pyszne. W opisie wymieniono skąd pochodzą składniki, oczywiście były bio, a receptury pochodziły, z których szwajcarskich kantonów // 7, 8 ja czytam w wersji tradycyjnej, a mąż w nowoczesnej ;-)

1 i tak lecimy i lecimy // 2, 3, 9 czas na desery i kawę // 4-8 a za oknem kończy się dzień i kabinę samolotu spowija niesamowite światło

1, 2 krótki czas na przesiadkę i lecimy dalej // 3-5 obwieszone etykietami, ale doleciały :-) // 6 kiedy po wylądowaniu wysyłasz dzieciom wiadomość, że jesteśmy na miejscu, a one odpowiadają: wiemy :-) // 7-9 ktoś stęskniony i szczęśliwy na nas czekał. On nigdy się nie obraża na nas, a okazuje radość jak pies na nasz widok 

Wróciliśmy późno, a na drugi dzień budzik zadzwonił mi o 5.30 i musiałam szybko wrócić w rytm pracy. Wspaniałą rzeczą jest mieć wolny dzień po powrocie z urlopu, ale ja wyciskam moje urlopy jak cytryny i nie starcza mi go na takie wolne dni. Nie narzekam. To jest mój wybór i wolę tak. 

Wiedziałam, że przede mną będzie bardzo intensywny, mączący i trudny okres w pracy, bo wróciłam na przenosiny starego bloku operacyjnego na nowy, ale nie wiedziałam, że będzie to aż tak wyczerpujące. Kończyłam pracę codziennie o 19.00, a bywało, że i o 23.00. Wracałam do domu, padałam na nos i zasypiałam. Musiałam czekać do weekendu, żeby do końca rozpakować walizki i chociaż trochę podelektować się domem. Zamawialiśmy do domu jedzenie albo mąż gotował. Tęskniłam do krzątania się w kuchni i takich prostych domowych zajęć. Do zwykłej codzienności. 
Nie zapomnę wieczoru, kiedy wróciłam do domu ledwo żywa, a tam mąż podgrzewa żurek, który ugotował. Na bulionie z warzyw z targu, na zakwasie. Taki prawdziwie domowy. 
Trzymała mnie przy życiu świadomość, że ten czas się w końcu skończy i wrócę do mojej codzienności i rytmu, ale nie wiedziałam, że będzie trwał tak długo.
Tak więc co mogę napisać o drugiej połowie miesiąca: chodziłam do pracy i moje życie zdominowała praca, bo praktycznie na nic więcej nie miałam czasu ani siły.

Zaczęliśmy wieczorami oglądać serial Yellowstone. Pierwszy sezon mnie nie wciągnął. Może dlatego, że zasypiałam na początku odcinków. Za to od drugiego sezonu stałam się fanką :-). A ja nie lubię filmów o kowbojach :-).

Kolejny serial, który mnie wciągnął i oglądałam z przyjemnością to: "Lekcje chemii" na podstawie książki Bonnie Garmus z Brie Larson w głównej roli. Lata 50-te,  pozycja kobiet, stereotypowe myślenie, patriarchat, seksizm to wszystko jest w tym serialu. Daje dużo do myślenia, także o tym ile kobiety musiały znieść i jak wiele zmienić, żeby ich pozycja w świadomości społeczeństwa zmieniła się, ale także ile jest jeszcze do zrobienia. Mimo tych poruszonych problemów, oglądanie tego serialu jest dużą przyjemnością. Widać prawdziwą chemię między głównymi bohaterami, a Brie Larson świetnie wczuła się w rolę. I ten klimat lat 50-tych: stroje, muzyka, obyczajowość...

1 pamiątki z podróży. Teraz spróbuję je ukorzenić // 2 jednego dnia z gołymi nogami, a drugiego opatulona w wełnę // 3, 4 moje seriale lutego // 5 w pracy. opalenizna przykrywa zmęczenie // 6 o poranku w pracy - widać, że dzień jest deszczowy // 7, 8 sobotni poranek na targu - prawdziwy luksus // 9 wieczór w teatrze 

W weekendy starałam się zaznać zwykłego, prostego życia, za którym tęskniłam każdego popołudnia i wieczora, kiedy byłam w pracy. Zakupy na targu, gotowanie, pieczenie, a nawet prasowanie, którego nie lubię, stawały się największą przyjemnością. Taki zwykły odpoczynek z książką czy filmem był na początku mojej listy planów. Przeważnie jak zaczynałam coś oglądać czy czytać - zasypiałam.
Gdyby nie ten przerywnik w formie wyjazdu, nie wiem czy dałabym radę tak pracować.
 
Drożdżowe rogaliki kojarzą mi się z przyjemnością i domem

1, 2 weekendowe śniadanie w lutym - to prawdziwe święto // 3, 4 ze szwajcarskiego przepisu - pyszne

Piszę te lutowe wspomnienia w drugiej połowie marca. Już to samo za siebie mówi, jak ten miesiąc wyglądał. Kilkukrotnie chciałam już zrezygnować, bo nie ma to sensu, bo jest na za późno, a potem przychodziła myśl: że lepiej późno niż wcale, że chcę upamiętnić ten czas. W końcu to diary. Mój pamiętnik ulotnych chwil.
Niech wspomnienia zostaną.


A co nam przyniesie marzec?

Komentarze

  1. Dzień dobry,
    Uwielbiam Pani opisy i zdjęcia wakacyjne jak również przepisy😋
    Proszę o więcej 🥰
    Pozdrawiam serdecznie
    Tesia z Colorado

    OdpowiedzUsuń
  2. Ileż w tym wpisie, mimo trudnej codzienności, jest słońca i radości! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekam co miesiąc na tego posta i jest to dla mnie czas prawdziwego relaksu.Jak zawsze z przyjemnością przeczytałam. Dziękuję. Byłam na Fuercie, ale moje wspomnienia dotyczą innych miejsc, więc ciekawe było poznanie tej wyspy z innej strony.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję bardzo za Twój komentarz.

Popularne posty